Quantcast
Channel: Trufla
Viewing all 167 articles
Browse latest View live

Co pod choinkę?

$
0
0
Książka zawsze wydawała mi się najwspanialszym prezentem. Zawsze tak było.
Ale propozycji książkowych prezentów pokazałam już wiele, (i będzie jeszcze jeden, specjalny "podchoinkowy"), pomyślałam więc, że może coś około kulinarnego? Czemu nie!
Chciałam też od razu zaznaczyć, że nie będzie to typowy przewodnik po prezentach w stylu kup perfumy, biżuterię, sweter, odtwarzacz mp3 czy wełniane skarpety lub szalik. Choć to oczywiście też może być świetnym pomysłem, dla jakiejś konkretnej osoby i ja np. przyjęłabym takie mięciutkie, ciepłe skarpety czy kaszmirowy szalik, z wdzięcznością!
To jednak mój subiektywny przewodnik, może troszkę niesztampowy, to propozycje tego co próbowałam, używam, co mam w domu, z czego ja jestem zadowolona, czy co sama mile bym widziała pod choinką. A co może spodobać się, być inspiracją w poszukiwaniu, tworzeniu, unikalnych prezentów gwiazdkowych. Mam nadzieję, że przyniesie Wam trochę inspiracji.


1. Rondelki miedziane.
W wielu francuskich filmach, w których akcja dzieje się w kuchni, czy kiedy ogląda się francuskiego kucharza, udzielającego wywiadu w kuchni swojej restauracji, nie wspominając o ścianie z rondlami w kuchni Julii Child (ona to miała kolekcję miedzianych rondli!), w tle zawsze gdzieś pojawią się miedziane garnki i rondelki.
To piękne naczynia z tradycją. Wciąż pamiętam scenę z książki "Białe trufle", w której Escoffier wykłada na blat w kuchni swoje wszystkie miedziane rondle i garnki i pieczołowicie poleruje je solą i cytryną. Te staromodne w formie rondelki są jakąś przepustką do trochę zapomnianego świata i dodają nieco blasku we współczesnym, codziennym gotowaniu.
Myślę, że dla kogoś kto kocha gotować, spędzać czas w kuchni, taki drobiazg w postaci miedzianego rondelka będzie niezwykle mile widzianym, wysmakowanym podarunkiem.
Oba rondelki kupiłam w Tkmaxx, trzeba tam co jakiś czas zaglądać, jeśli już się pojawiają znikają dość szybko, ale są w naprawdę dobrej cenie, ok. 40 zł.


2. Solidne patelnie na lata
Żeliwna, nieemaliowana (100% żeliwa) oraz francuskie patelnie De Buyer: Carbone Plus, lekka i szybko się rozgrzewająca, ze stali węglowej lub ciężka i solidna Carbone Plus II.
To trzy zupełnie różne rodzaje patelni, każdej używam od dawna, z każdej jestem zadowolona i wiem, że starczą na jeszcze długie lata, a żeliwna jest produktem dożywotnim, to patelnia nie do zdarcia.
Na żeliwnej wychodzi najlepsza jajecznica (sprawdziłam na różnych patelniach), można na niej upiec chleb (nie ma limitu temp., można ją nawet zabrać na biwak na jeziorem i wsadzić w ognisko), podsmażyć i od razu zapiec piersi kaczki, czy podsmażyć owoce i zapiec pod kruszonką.
Patelnia Carbone Plus jest leciutka, rozgrzewa się bardzo szybko, jest świetna do stir-fry'ów. obsmażania mięsa czy szybkiego podsmażenia warzyw. W dużym rozmiarze może zastąpić wok. Ciężka i gruba Carbone Plus II to mój faworyt jeśli chodzi o smażenie naleśników. Nikt mi nie wierzy, że na stalowej patelni smażę naleśniki bez tłuszczu. Dopóki tego nie zademonstruję. Świetna również do smażenia ryb, kotletów, plastrów bakłażana, podsmażania mięsa na gulasz, uniwersalna. Po półrocznym używaniu, namówiłam na jej zakup Babcię, dziś twierdzi, że to najlepsza patelnia jaką ma.
Patelnia żeliwną kupiłam w Tkmaxx (na Allegro taką samą, 24 cm, można kupić już za ok. 35 zł ), patelnie ze stali węglowej kupiłam tutaj. Należy pamiętać, że patelnie ze stali węglowej trzeba wcześniej odpowiednio zaimpregnować, to niezwykle ważne (instrukcja znajduje się na stronie producenta, firmy De Buyer lub przy każdej patelni) oraz to, że w miarę używania patelnie ciemnieją i wypalają się, co jest naturalnym i pożądanym procesem. Patelnię żeliwną trzeba od czasu do czasu zaimpregnować olejem (o wysokiej temp. dymienia) wypiekając ją w piekarniku.


3. Sukulenty, czyli bezproblemowe piękności.
Miłośników sukulentów ucieszy każdy wyjątkowy okaz, którego jeszcze nie mają (ja np. bym z chęcią przywitała nowy, maleńki okaz). To niezwykle proste w utrzymaniu, a jednocześnie niezwykle wdzięczne rośliny. Nie potrzebują wiele, trudno je "zasuszyć", wyglądają cudnie, a odmian jest tyle, że można dostać zawrotu głowy. To świetny prezent dla kogoś kto już je hoduje, ale i dla osoby, która chce mieć rośliny w domu, ale nie wymagające zbyt dużo uwagi i nie specjalnie kapryśne. Sukulenty idealnie spełniają te warunki.


4. Ulubiony film lub serial na DVD.
Coś co jest takim czyimś "evergreenem", do czego dana osoba często będzie wracać np. film/ filmy jego ulubionego reżysera. Lub po prostu klasyka gatunku.
Mi np., dużą przyjemność sprawiłoby znalezienie pod choinką serialu "Pit bull" Patryka Vegi.
Świetny serial, tak swoją drogą, świetny.



5. Szeroko rozumiane prezenty jadalne i kulinarne. 
Tu można naprawdę poszaleć i podarować coś wyjątkowego, o wyjątkowej jakości: małą puszeczkę najlepszej herbaty, dobry ocet balsamiczny czy szlachetną sól.
Przykład zestawów jakie przychodzą mi do głowy:
❆Słoiczek konfitury własnej roboty (jeśli takowe robimy oczywiście, to tylko przykład) + ulubiony gatunek herbaty i zaparzacz do herbaty.
❆Ulubiony gatunek herbaty (jeśli nie wiemy jaki, trzeba delikwenta subtelnie wybadać w tym temacie) + japoński, żeliwny czajniczek do herbaty (podarowałam taki, w zeszłym roku, mojej Mamie, widziałam jak bardzo podobał jej się taki w japońskiej restauracji. Taki czajniczek bardzo długo utrzymuje ciepło herbaty) lub zamiast czajniczka, porcelanowa filiżanka lub czarka do herbaty (w tej kwestii patrz punkt 6, jeśli osoba obdarowana dodatkowo lubi vintage)
❆Słoiczek różowej soli himalajskiej (czy np. pudełeczko soli Maldon, klasycznej lub wędzonej) + garść lasek wanilii burbońskiej. Co jak co, ale prawdziwa wanilia i dobra sól przyda się w kuchni zawsze. Sól himalajska sprzedawana jest w bardzo dużych, plastikowych, niezbyt atrakcyjnych torebkach lub pojemnikach, wystarczy przesypać ją do ładnego słoiczka, starczy nawet na więcej niż jeden prezent.
❆Dobry, kilkuletni ocet balsamiczny + mała buteleczka dobrej oliwy z oliwek. Połączenie doskonałe kiedy dodać do tego dobry chleb, do maczania w oliwie i occie.
❆Ręcznie robiona, wysokiej jakości czekolada + np. domowej roboty pierniczki lub piernik.
Bardzo polecam czekolady z Manufaktury Czekolady. Do dziś nie mogę zapomnieć smaku 60% mleko i wanilia, 70% kwiat soli morskiej oraz tej z prażonymi migdałami i kwiatem soli.
Te czekolady są doskonałe i naprawdę jakby trywialnie to nie zabrzmiało, ich smak jest niezwykły i niezapomniany.
❆Ekstrakt z gorzkich migdałów. Prawdziwy, rasowy, dający intensywny zapach migdałów. Świetny do ciast i deserów, można awaryjnie zastąpić nim amaretto w tiramisu, a kilka kropli dodanych do cappuccino czy espresso zamienia picie tych kaw w zupełnie nowe doznanie.





6. Vintage i retro.
Jeśli osoba dla której szukasz prezentu lubi rzeczy niebanalne, unikatowe, nie masowe, piękne i nie współczesne (po prostu vintage), a do tego interesuje się sztuką kulinarną, lub po prostu lubi piękne sztućce czy woli retro filiżanki do kawy, to czas wybrać się na łowy. Jeśli mieszkasz zagranicą, tego typu przedmioty znajdziesz w rozlicznych sklepach typu "charity shop" czy specjalnych bazarach organizowanych cyklicznie w większych miastach (np. The Dublin Flea Market czy Pure Vintage, w Dublinie). W Polsce brak takich sklepów, ale w każdym większym mieście znajdzie się targ, bazar, skwer, na którym można znaleźć takie rzeczy, w Warszawie będzie to stadion Olimpii czy ew. bazar na Kole (choć jest tam bardzo drogo, i handlują tam starzy wyjadacze) w Krakowie bazar pod Halą Targową. Online warto szperać na Allegro lub zajrzeć np. do Nihil Novi, do Marty, która wybiera same perełki, z dolnośląskich targowisk czy na Wysoki Połysk, do Emilii, gdzie można znaleźć już wyszukane linki do aukcji internetowych.
W tym zakresie, czyli vintage, mieści się nie tylko porcelana czy sztućce. Może to być stare, antykwaryczne, wydanie ulubionej powieści, starej książki kucharskiej czy albumu z fotografiami, pierwsze wydanie ulubionych bajek lub opowiadań z dzieciństwa, książka o historii wyścigów Formuły I, książka z rycinami i opisami ziół,  może retro aparat fotograficzny (np. znana wszystkim Smiena jest przyjemnym i naprawdę niedrogim pomysłem), kryształowa karafka na nalewkę czy krzesło z lat 70-tych, płyta winylowa, adapter czy rzutnik do slajdów. Pomysłów na pewno nie zabraknie.








7. Włoska kawiarka, dla wielbicieli dobrej kawy.
Najbardziej rozpoznawalna na świecie, klasyczna kawiarka Bialetti. Najprostsza w obsłudze, funkcjonalna, niedroga i chyba niezniszczalna. Do kupienia naprawdę wszędzie online i w dobrze zaopatrzonych sklepach stacjonarnych z akcesoriami kuchennymi.
Prawdziwa włoska kawa w kilka minut. Moja ma pojemność trzech espresso, co daje jedno większe cappuccino lub dwie małe filiżanki cappuccino.



8. Naczynia Emalia Olkusz.
Choć tak naprawdę to nie wiem czy nie strzelam sobie tym pomysłem w kolano, gdyż Emalia Olkusz ogłosiła upadłość i zakup ich wyrobów będzie przypominał polowanie.
Ale.
Ale wciąż można dostać sporo ich rzeczy online, a najlepiej szukać ich w sklepach... Społem. Tak.
To piękne garnuszki, rondle i imbryki, które odchodzą w zapomnienie, warto więc szukać
Jednocześnie przykro mi, kiedy widzę tu w Irlandii, w Wielkiej Brytanii, i Stanach też, istny szał na emalię! Wystarczy zerknąć do sklepu Leila LindholmRiessFalcon, to powinno dać obraz tego jak emalia jest popularna, albo zerknąć na strony restauracji, bistro, kawiarni, czy zagranicznych blogów kulinarnych. 
Olkusz produkował rzeczy w podobnym stylu, świetnej jakości i za ułamek ceny powyższych marek. Bardzo szkoda, że zabrakło dobrej promocji tych produktów, bo sprzedawałyby się jak ciepłe bułeczki! Wiem to, bo w irlandzkich kawiarniach jest często zwyczaj zakładania mini-sklepiku, taki kącik gdzie można kupić różne rzeczy, syropy, czekolady, talerze, kubeczki czy właśnie emaliowane naczynia. W jednej z takich kawiarni podeszłam do kredensu, gdzie stały śliczne emaliowane miski i rondelki. Obejrzałam je i ku mojemu zaskoczeniu była to Emalia Olkusz. Jeszcze raz, szkoda.

Więc jeśli macie osobę, które lubuje się w tego typu naczyniach i wzornictwie, upolujecie dla niej coś z Olkusza, to będzie naprawdę zacny upominek. Tym bardziej, że ceny naprawdę sprzyjające, w zależności od sklepu, mogą się znacznie różnić co do tego samego produktu, rondelek można kupić za ok. 30zł, kubeczek - kilka-kilkanaście złotych,  mały garnuszek ok. 16-20 zł. Najwięcej naczyń Olkusza znajdywałam zupełnie przypadkiem, przechodząc koło jakiegoś zapomnianego, "zapyziałego", zupełnie na uboczu i-na-pewno-nie-ma-po-co-tam-wchodzić sklepu Społem. Teraz, jeśli na taki trafiam, zawsze zaglądam!




9. Deski od Jarka Berdaka z I Love Nature.
Z Jarkiem zaczęliśmy dyskutować o drewnie, online, ponad rok temu.
O drewnie, o deskach, o wzorach desek, o starym drewnie, o strukturze desek, męczyłam go niezliczonymi pytaniami. Najpierw oczywiście kupiłam pierwszą deskę. Była lekka i gładka, wypolerowana jak masło. Potem kolejną, malutką, z drewna z 1887r. I wsiąkłam.
Bo Jarek robi piękne rzeczy, ma w sobie miłość do drewna, a jeśli zajrzycie na jego stronę i zobaczycie jego warsztat i narzędzia pracy, to zrozumiecie skąd to wszystko się bierze.
Nawet narzędzia u niego wyglądają pięknie, wiele z nich jest starych, odziedziczonych, zniszczonych, przepięknych. Spod tego i jego rąk wychodzą wycyzelowane deski, łyżki, miski, miseczki, patery, wałki, nożyki, moździerze... Z drewna czereśniowego, jesionu, dębu, orzecha włoskiego, drewna egzotycznego, klonu.
Po roku w końcu nadarzyła się okazja, żeby się spotkać, Jarek przywiózł mi deskę ze starego jesionu, z pięknego kawałka, którego długo dla mnie szukał i który potem długo u niego czekał, aż zdecyduję się na wzór deski. Wyszła przepięknie, majestatycznie. Prosiłam o nie opalanie, o jak najbardziej surowy wygląd. Rozmawialiśmy chwilę, a potem okazało się, że to minęły godziny rozmów, znów o drewnie, o tym jakim olejem impregnować, że te ślady to nie opalanie, to ślady piły którym drewno było cięte, jak i czym postarzać, a potem jeszcze o chlebie i jedzeniu i życiu.
Jeśli szukacie pięknych przedmiotów kuchennych z drewna, w I Love Nature na pewno znajdziecie coś dla siebie. Choćby na początek małą miseczkę z czereśni amerykańskiej, która pachnie jak... wędzone śliwki. A to dla mnie zapach  wigilijnego kompotu z suszu.




10. Aparat Fuji Instax Mini. 
Kiedy kupowałam ten aparat, nie sądziłam, że tak bardzo mi się spodoba.
Ale zaczęłam nim robić zdjęcia i zupełnie wsiąkłam. Szczególnie kiedy zaczęłam się bawić światłem, cieniem i okazało się, że można zrobić nim naprawdę interesujące rzeczy.
Zdjęcie można zobaczyć od razu, co jest przyjemne kiedy pokazujesz Dziadkom lub dzieciom, jak wybarwia się i powoli pokazuje obrazek. Masa radości.
Wożę go ze sobą, gdziekolwiek jadę na dłużej, jest malutki, lekki, poręczny, to chyba najlepsza rekomendacja. Jeśli lubicie fotografię natychmiastową i takie trochę inne, trochę niedoskonałe zdjęcia, to świetny pomysł na prezent. Jest sporo nowych, droższych modeli, dostępnych już nawet w każdym Empiku. Ja kupiłam najtańszy, starszy model "bez bajerów" i taki się, jak na razie, sprawdza.


11. Bon na...
W czasach kiedy za pieniądze da się kupić wszystko, są jednak rzeczy, których wartość przewyższa ich cenę rynkową. Ten prezent jest wyjątkowy, możecie wypełnić go czym chcecie, w pełni go spersonalizować, w zależności od osoby, dla której ma być przeznaczony.
Pomyślmy...
Masz znajomych z dzieckiem, którzy chcą wyjść do kina czy na kolację, ale nie mają z kim zostawić dziecka? A może Twoja przyjaciółka jest samotną matką i potrzebuje kilku godzin dla siebie? Z radością przyjmą prezent w postaci zaopiekowania się ich latoroślą przez popołudnie czy wieczór.
I oto gotowy jest BON na Zaopiekowanie się ...(tu wpisać imię małego delikwenta, można też wkleić w taki karnecik jego mini zdjęcie, dolepić zdjęcie wyciętego np. z czasopisma balonika czy osiołka czy karuzeli itp., tworząc kolaż. No wiecie już o co chodzi)w godzinach ... 
A może potrafisz coś, co ktoś z Twoich przyjaciół bardzo chciałby się nauczyć lub coś możesz dla niego zrobić? Robisz na drutach, pieczesz chleby, grasz na gitarze, a może i śpiewasz, świetnie gotujesz?
Możesz nauczyć robić na drutach, albo podarować bon na wymarzony szalik czy czapkę (o, ja marzę o czymś takim!). Możesz podarować bon na zagranie i zaśpiewanie na np. czyichś urodzinach. Możesz podarować bon na przygotowaną przez siebie kolację (innymi słowy będziesz czyimś osobistym szefem kuchni, na jeden wieczór) czy naukę pieczenia chleba.
Twoi znajomi mają psa/ kota, czasem wyjeżdżają na weekend czy służbowo i szukają opieki nad nim, a Ty nie masz nic przeciwko, żeby przez dzień czy dwa przyjąć ich kudłacza do siebie?
Fotografujesz? Twoi znajomi lubią Twoje zdjęcia, czasem wyrażają chęć ich posiadania? Voila, bon na wybrane zdjęcie w dowolnym formacie wydaje się być świetnym pomysłem. Czy bon na rodzinną/ dziecięcą sesję fotograficzną, wiem, z doświadczenia, że taki prezent sprawia obdarowanym ogromną radość.

Jeśli tylko pomyślicie o konkretnej osobie na pewno od razu znajdziecie dla niej odpowiedni pomysł na taki prezentowy BON. Żywy prezent, to bardzo fajna sprawa jest!
Talon na balon, to również świetna nazwa, o ile rzeczywiście podarujecie komuś lot balonem ;)

*Ostatnim pomysłem na prezent, którego nie ma na żadnym zdjęciu, jesteście Wy sami.
Tak, Wy.
Dla tych, którzy Was kochają, potrzebują. Może widują Was za rzadko?
Niech Wasza obecność będzie takim prezentem dla Babci, Dziadka, kogoś, kto może łaknie Waszego głosu, uśmiechu, uścisku. Może ta samotna staruszka, sąsiadka, która nie ma żadnej rodziny, odzyska blask w oczach kiedy, od czasu do czasu, odwiedzicie ją z kawałkiem ciasta (czy pytaniem czy nie trzeba jej czegoś przynieść ze sklepu, a może z apteki) ze swoimi dziećmi, a ona będzie mogła poczuć się troszkę jak Babcia, rozpylając tę babciną czułość, którą tylko takie staruszki w sobie mają. Może potrzebuje tylko rozmowy, kontaktu z drugim człowiekiem,  bo całe dnie siedzi sama. Czasem wystarczy się rozejrzeć.

Bo myślę sobie, że podarunki mogą mieć różny wymiar.
Czasem ten co obdarowuje, dostaje coś, czego sam się nie spodziewa.
I nie da się tego owinąć we wstążeczkę.

Niech te Święta będą dla Was najpiękniejsze, a podarki, nie ważne jakie, niech zawsze płyną z serca.

Książki (nie tylko) pod choinkę.

$
0
0
Dziś będzie o pięknych, i ciekawych, książkach, które można podarować (nie tylko) pod choinkę.
To zaczynamy!



"Seasons" Donna Hay
"Seasons" to zbiór przepisów i fotografii z jednego z najpoczytniejszych magazynów kulinarnych na świecie - "Donna Hay Magazine", pod redakcją australijki, Dony Hay.
Ten ogromny i gruby album, jest pełen wybranych, najlepszych przepisów (i zdjęć) na wszystkie cztery pory roku. Dla miłośników stylu Donny, miejscami czystego, ascetycznego, miejscami rustykalnego, zawsze rozpoznawalnego. Z przepięknymi fotografiami, do których się wraca. To nie tylko książka kucharska, to również wysmakowany, kulinarny album fotograficzny, którego strony zapadają w pamięć.



"Kinfolk Table" Nathan Williams
Kinfolk to amerykański magazyn z Portland, który został założony z myślą o przywróceniu celebrowania małych zgromadzeń, kameralnych, intymnych spotkań przy stole, spędzaniu czasu z rodziną i przyjaciółmi. Zapoczątkował serię kameralnych spotkań/ kolacji ("kinfolk dinner series"), która powoli rozprzestrzeniła się na inne części Stanów oraz wiele krajów Europy (polecam obejrzeć zdjęcia z tych kolacji, coś pięknego!). Kinfolk powoli rozrósł się, powstała seria ubrań przez nich sygnowanych czy ten przepiękny kulinarny album, zupełnie inny od dotychczasowych trendów obowiązujących w wydawnictwach tego rodzaju. Koniec z perfekcyjnie wystylizowanymi, studyjnymi sesjami, w których gdzieś w tle czuje się inscenizację.
Zdjęcia nie są laboratoryjnie perfekcyjne, ale naturalne i ciepłe, czasem nieostre, co tylko dodaje im uroku i autentyczności. Mamy wrażenie zaglądania do czyjejś kuchni i czynimy to, gdyż cała książka to zbiór zdjęć z domów osób prywatnych, które Kinfolk ceni. Piękna pozycja.
Polecam również zajrzeć na ich stronę, szczególnie do działu z kulinarnymi filmikami, których oniryczna i spokojna atmosfera wprowadziła nową jakość, która zresztą zostawała wielokrotnie naśladowana. Mój ulubiony to filmik o (a jakże!) pieczeniu chleba. Działa kojąco, jeśli potrzeba coś na ukojenie czy dobry sen.




"Historia smaku" Bryan Bruce, Wyd. Carta Blanca
Tę książkę powinien przeczytać każdy. Takie miałam odczucie po jej lekturze.
Opisuje ona dobrze znane nam przyprawy i rośliny, tak trywialne dziś i łatwo dostępne, pod kątem historycznym, politycznym, antropologicznym, socjologicznym. Może zabrzmiało to jakoś zbyt naukowo, otóż spieszę donieść, że tak nie jest.
Książkę czyta się jak wciągającą powieść, jest napisana lekkim, przystępnym językiem, odkrywa zupełnie nieznane oblicze i historię m. in. czosnku, pieprzu, kakao, kawy czy ziemniaków.
Czy wiedzieliście, że pieprz był tak wysoko ceniony, że służył kiedyś jako waluta i można było nim płacić czynsz (peppercorn rent - czynsz pieprzowy)? Kiedy i gdzie powstała w Europie pierwsza kawiarnia? Czy czekolada zawsze była słodka? Czemu Parmentier zasadził ziemniaki na terenie królewskich posiadłości i kazał ich strzec strażnikom (sic!)? Co wspólnego mają ziemniaki z imigracją Irlandczyków i Irlandzkim Wielkim Głodem (Great Irish Famine)?  Jaka jest historia powstania słynnego sosu Tabasco? Wciągająca lektura, do której z pewnością będę wracać i która troszkę, a nawet bardziej niż troszkę, zmienia kąt patrzenia na codzienne wiktuały.





"Francuski szef kuchni" Julia Child

To książka zawierająca wszystkie przepisy z tytułowego, telewizyjnego programu kulinarnego Julii Child.
W tej grubej jak cegła książce, znajdziecie przepisy na niemal wszystkie klasyczne dania i sosy kuchni francuskiej. Znając niezwykłą skrupulatność i chęć doskonalenia się w tej sztuce autorki, z pewnością można powiedzieć iż przepisy są dopracowane do granic możliwości. Sos berneński? Sola meuniere? Zupa cebulowa? Proszę bardzo! To i setki innych przepisów znajdziecie właśnie w tej książce . Na deser obejrzyjcie odcinek francuskiego szefa kuchni, o np. ten.
O Julii Child pisałam też tutaj, przy okazji recenzji książki "Moje życie we Francji", która również wyśmienicie nadaje się na prezent pod choinkę.



"Bread"/ "Chleb" Jeffrey Hamelman, Wyd. Buchmann/ Grupa Wydawnicza Foksal
Tej książki, raczej nie trzeba przedstawiać żadnemu, domowemu, piekarzowi.
Jej autor i jego chleby są doskonale znane wszystkim chlebowym zapaleńcom.
Kiedy zaczynałam swoją przygodę z domowym wypiekiem chleba, prawie 7 lat temu, to właśnie Hamelman był mistrzem, guru, na którego punkcie wszyscy domowi piekarze mieli niesamowitego bzika. I słusznie!
Zanim nadeszła nowa fala piekarnictwa (i w ogóle szalona moda na pieczenie domowego chleba) był tylko Hamelmam a potem długo, długo, długo nic. Po kilku latach, gdy trend ten zaczął rozprzestrzeniać się, jak grzyby po deszczu powstawały kolejne chlebowe książki, jedne bardziej, inne mniej udane, niektóre wywróciły dotychczasowy, chlebowy świat do góry nogami, wprowadzając, jak to nazywam, nową, chlebową falę.
Książka Hamelmana nadal jednak pozostaje solidnym fundamentem, kamieniem milowym. Z niesamowitą wiedzą, doświadczeniem, krok po kroku przeprowadzi laika przez meandry domowego piekarnictwa. Rodzaje mąk, dokładne opisy wszystkich niezbędnych technik i terminów, przygotowanie zakwasu, odpowiedzi na pytania, które jeszcze nie wiesz, że zadasz - wszystko tam już jest, opisane prostym, przystępnym językiem.
Tę książkę po prostu trzeba mieć i będzie to wymarzony prezent dla kogoś kto myśli, marzy o pieczeniu chleba, chce zacząć, może już zaczął, ale potrzebuje drogowskazu. To jest chlebowa encyklopedia, doskonała pod każdym względem.



"Kuchnia Neli" Nela Rubinstein, Wyd. Muza
O tej książce pisałam już obszernie, tutaj.
Czemu znów o niej wspominam?
Uważam bowiem, iż jest to pozycja, którą należy mieć w swoim księgozbiorze, nawet jeśli nie jest się osobą gotującą. To po prostu pyszna, wciągająca lektura, o kulisach życia u boku jednego z najsłynniejszych pianistów, Artura Rubinsteina, pełna anegdotek, smaczków świata, który już nie istnieje. Ponadto Pani Nela pisze tak wciągająco, że nawet brak zdjęć nie przeszkadza. Nie trzeba nawet gotować, czasem wybierałam jedną historyjkę, do czytania przed snem. Moja ulubiona to ta o pieczeniu mazurka migdałowego, w kuchni państwa Rotschildów.



"Jadłonomia" Marta Dymek, Wyd. Dwie Siostry
Apetyczna, pięknie wydana, buzująca kolorami książka o kuchni roślinnej, autorki bloga Jadłonomia, która z pewnością zadowoli gusta nie tylko wegan czy wegetarian.
Burgery z kaszy jaglanej? Bezmięsne pulpety? Flaczki z boczniaków? Chipsy z liści kalafiora?
Proszę bardzo!
Te i wiele innych przepisów znajdziecie w książce Marty. Nietypowy podział, nie na "śniadania, obiady, kolacje", a na składniki pod względem ich rodzaju: bulwy, strączkowe itd., ułatwia korzystanie z niej, mając w spiżarni konkretne warzywo czy strączki, łatwo znaleźć pomysły na to co z nim zrobić.



"Paris mon amour", Jean-Claude Gautrand, Wyd. Taschen
To zbiór fotografii najsłynniejszych fotografików świata, mających jedną cechę wspólną: wszystkie mają Paryż za wspólny mianownik.
W albumie są zdjęcia bardzo znane, ikony, są i mniej znane, którym trzeba się przyjrzeć, szukać w nich historii, niuansów. Lub po prostu podziwiać.
To album, któremu trzeba dać trochę czasu, przekartkowany pospiesznie może nie pokazać uroków swoich zakamarków. A jest w nim co odkrywać. Apetyt na Paryż na pewno się zaostrzy.




Krajanka piernikowa z marcepanem i powidłami.

$
0
0
Powoli zbliża się świąteczny czas.
Nie mogę się go doczekać bardziej niż zwykle, gdyż w te święta będę gotować, piec, lepić, ramię w ramię z moją ukochaną Babcią!
Ten czas, myślę, to obieranie warzyw na sałatkę, czyszczenie śledzi, zmywanie, wyrabianie ciasta, znów zmywanie. Te prozaiczne czynności przygotowawcze, te podkuchenne niezbędności, małe, konieczne, nielubiane, żmudne... dla mnie są kwintesencją bycia razem (mam tu na myśli również codzienność).
Oczywiście, Wigilia, świąteczne dni, pięknie nakryty stół, na nim już wszystkie smakołyki w pełnej krasie, my wystrojeni i pachnący, to ważne, piękne chwile.
Ale.
Ale dla mnie to ta kuchenna krzątanina, te tysiące drobnych, zwykłych czynności, to esencja świąt, jak gęsty, ciemny, esencjonalny barszcz, bo wtedy dzieje się to, co ważne. To w tych zabieganych dniach, kiedy w kuchni spędzamy długie godziny, to tam i wtedy, pomiędzy rozbijaniem jajek, obieraniem, siekaniem, miksowaniem, lepieniem, mruczeniem radia, toczą się rozmowy.
Płyną wspomnienia. Wymieniają kulinarne poglądy. Milczy się wcale nie wymownie, milczy się będąc ze sobą w pełni.
I potem, gdy się odsapnie po kolejnym dniu, usiądzie w ciemnej już kuchni, przy herbatce, słucham kolejny raz o ciężkich zimach, jakie to dawniej bywały, przedzieraniu się przez gigantyczne zaspy z sankami, dobrym jedzeniu, pysznej kiełbasie, którą umiał robić jej brat, młodości, o świetnej fryzurze, którą wyczarowała przypadkowa fryzjerka, o wakacjach w Bułgarii i opaleniźnie jak czekoladka...
I czasem tylko patrzę na  jej profil, na piękne dłonie, jak nakręca włosy na wałki, na jej duże okulary, w których wydaje się jeszcze drobniejsza i bardziej krucha, czy stojąc w progu kuchni, niezauważona przez nikogo, obserwuję jej debatę z Dziadkiem, jak filtrują nalewkę z derenia (czy taka dobra? nie za słaba? może jeszcze dolać?) i czuję się po prostu przepełniona szczęściem.
Tyle mi wystarczy.





Zauważyłam też iż przepełniony szczęściem jest ten, kto skosztował tej krajanki piernikowej z marcepanem. Zalecałabym więc usilnie jej upieczenie, sam zapach świeżo zmielonych korzeni, masła topionego z miodem, działa bardzo terapeutycznie i jakoś tak, kojąco.
To chyba najłatwiejszy piernik pod słońcem: ciasto nie musi wcześniej dojrzewać, a gotowa jedynie zmięknąć przez kilka dni w szczelnie zamkniętej blaszanej puszce, stanie się wtedy mięciutkie i rozpływające się w ustach.
Taka puszeczka pachnąca marcepanem i korzeniami to wspaniały pomysł na jadalny prezent.

Polecam!




Krajanka piernikowa z marcepanem i powidłami
źródło przepisu: Bajaderka, forum CinCin
Ciasto:
3 1/3 szklanki mąki pszennej ( 1/2 szkl. mąki pszennej zastąpiłam żytnią razową)
1 łyżeczka sody oczyszczonej
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1 łyżka cynamonu
1 łyżeczka kardamonu
1 łyżeczka imbiru
po 1/2 łyżeczki zmielonej gałki muszkatałowej i zmielonych goździków
po 1/4 łyżeczki zmielonego czarnego pieprzu i zmielonego ziela angielskiego
szczypta soli
1/2 szklanki miodu
1 szklanka ksylitolu (lub cukru) - dałam 1/2 szkl.
1/2 kostki masła
1 jajko
drobno posiekane orzechy włoskie (dałam garść)
smażona skórka pomarańczowa (dałam dwie pełne łyżeczki) 

Do przełożenia: powidła śliwkowe i marcepan

Marcepan: 
225g pasty migdałowej* (dałam więcej, całość z poniższego przepisu, pasty było w sam raz)
1/2 szklanki ksylitolu (lub cukru) - dałam troszkę mniej
2 żółtka
1/3 szlanki mąki
1 łyżka mleka
po 1 łyżce soku pomarańczowego i cytrynowego
1 łyżeczka olejku migdałowego (dałam ekstrakt z gorzkich migdałów)

*Pasta migdałowa: 
1 1/2 szklanki migdałów bez skorki (lub gotowych mielonych migdałów)
1 1/2 szklanki ksylitolu zmielonego w młynku do kawy na puder (lub cukru pudru)
1 białko
1 łyżeczka ekstraktu migdałowego
szczypta soli
Zmielić migdały partiami w malakserze lub młynku do kawy, lub gotowe mielone migdały wymieszać z ksylitolowym "cukrem pudrem", następnie reszta składników i wyrobić na gładką masę. Schłodzić dobrze w lodówce, masa musi być zimna przed kolejną obróbką.

Przygotowanie marcepanu:
Pastę migdałową rozetrzeć z pudrem (cukrem lub ksylitolem, dodać pozostałe składniki i dobrze wymieszać.

Lukier koniakowy: 
1 szklanka cukru pudru (dałam ksylitol zmielony na puder, w młynku do kawy)
3 łyżki koniaku (dodałam również trochę soku z cytryny, koniak można w całości zastąpić sokiem z cytryny czy pomarańczy)

Rozgrzać piekarnik do temperatury 180st. C.
Mąkę przesiać z proszkiem, sodą i solą, dodać posiekane orzechy i skórkę.
Miód, ksylitol (lub cukier) i masło rozgrzać dość mocno (ale nie zagotować) w dużym rondlu, dodać przyprawy korzenne, wymieszać.
Dodawać stopniowo mąkę ciągle mieszając, aż ciasto zacznie odchodzić od ścianek rondla. 
Zdjąć z palnika i lekko przestudzic, dodać jajko i wymieszać.
Przełożyć ciasto na blat i lekko wyrobić podsypując mąką w razie konieczności.
Jeszcze ciepłe podzielić na dwie części - każdą rozwałkować na prostokąt wielkości rozmiarów blaszki. Przenieść jeden placek na blachę wyłożoną pergaminem (użyłam 36x25cm). Zostawiając 1/2 cm margines rozsmarować na cieście masę marcepanową, na marcepanie rozprowadzić równą warstwę powideł śliwkowych. Przykryć druga częścią ciasta, dobrze zlepić brzegi i piec około 25-30 minut.
Wyjąć z piekarnika, lekko przestudzić i jeszcze cieple polukrować. Zostawić odkryte na całą noc. Rano pokroić na małe kwadraciki, przechowywać w szczelnej puszce, w warstwach przełożonych pergaminem. Ciasto po upieczeniu będzie twarde, po niecałym tygodniu leżakowania w puszce (może dojrzewać kilka tygodni, w chłodnym miejscu), stanie się mięciutkie i rozpływające w ustach. Zalecam schowanie jednej puszki przed zasięgiem domowników, by coś dotrwało do Świąt.

Smacznego!



Bożonarodzeniowy konkurs książkowy.

$
0
0

Do wygrania w konkursie będą wspaniałe książki:

"Chleb" Jeffreya Hamelmana
"What Katie Ate" Katie Quinn Davies oraz
"Mąka woda drożdże sól" Ken Forkish



Aby wziąć udział w konkursie, należy zostawić komentarz tutaj, pod tym wpisem.

Proszę abyście napisali o najpyszniejszym daniu jakie dla Was ugotowano.

Ze wszystkich odpowiedzi wybiorę trzy, których autorzy otrzymają w/w nagrody.
Na odpowiedzi czekam do 20 grudnia, do godz. 12.00.
Wyniki ogłoszę 22 grudnia, tutaj, pod wpisem konkursowym.


Bożonarodzeniowy konkurs książkowy - wyniki.

$
0
0


Dziękuję wszystkim za udział w konkursie, z przyjemnością czytałam o daniach, które Wam najbardziej smakowały i zapadły w pamięć, a szczególnie ludzii, sytuacje z nimi związane.
Książki wędrują do...
Ania pisze...
Był listopad 2010 roku. Leżałam chora na zapalenie płuc w szpitalu - jak się później okazało - dodatkowo z podejrzeniem chłoniaka. Oddział chorób płuc. Wszyscy kaszlący. W domu roczny synek, mocno przeziębiony.
Mój mąż zadzwonił do swojej siostry z porośbą o pomoc. Rzuciła wszystko i przyjechała. Ponad 300 km.
Ugotowała dla mnie rosół. Pamiętam go do dziś - z kawałkami kurczaka i kluseczkami lanymi. Z marchewką i pietruszką. Gorący i aromatyczny. Przywiozła mi go do szpitala w dużym słoiku z etykietą papryki konserwowej z Rolnika, z czerwoną nakrętką. Zawinięty w ściereczkę.
Do dziś, gdy sobie o tym przypominam, oczy zachodzą mi łzami. Justyna, dziękuję...
fiona_apple pisze...
Dobrych parę lat temu przyjechałam do domu po niezaliczonym egzaminie na studia. Byłam bardzo przybita, bo zostałam uwalona niesprawiedliwie.
Mama, wiedząc jaki jest najlepszy comfort food, postawiła na stole niezawodny rosół z wiejskiego kurczaka. Nad talerzem gorącej zupy rozkleiłam się zupełnie. Łkając spazmatycznie opowiadałam, co się stało, a mama ze zrozumieniem kiwała głową. I wtedy, dziś nawet nie wiem dlaczego (pewnie dlatego, że byłam młoda i głupia), zdenerwowałam się:
- Taki dobry ten rosół, a tak go zawsze spieprzysz kupnym makaronem! Zrobiłabyś domowego. Jak wtedy, kiedy byłam mała!
Mam się obruszyła (słusznie zresztą):
- Dziecko, ja nie mam siły ani czasu robić domowych klusek do rosołu. Wiesz, ile to zajmuje?
Na co ja się obraziłam. Jak głupi szczeniak. Wyszłam po prostu. Był wieczór, więc poszłam spać.
Można sobie wyobrazić, jak nerwowa atmosfera była następnego dnia na śniadaniu. Mama była wciąż urażona, a ja nie wiedziałam, jak przeprosić (wciąż młoda i głupia, nie zapominajmy).
I wtedy rozległo się pukanie do drzwi. Byliśmy zdziwieni, bo nikogo się nie spodziewaliśmy.
W drzwiach stała moja Babcia z wiklinowym koszykiem. Lekko przygarbiona, widocznie zmęczona, ale uśmiechnięta.
- Córeczko, nagniotłam domowych kluseczek dla ciebie. Chodź, pojesz sobie i wszystko będzie dobrze.
I jak gdyby nigdy niż zdjęła płaszcz, odwiesiła go i ruszyła do kuchni szukać dużego gara na zagotowanie wody.
Okazało się, że poprzedniego wieczoru Mam zadzwoniła do Babci. A Babcia, nic nikomu nie mówiąc, wstała o czwartek nad ranem, zagniotła ciasto makaronowe, zrobiła i lekko podsuszyła domowy makaron, po czym złapała pierwszy autobus i jechała do nas godzinę spełnić moją fanaberię.
Oczywiście poryczałam się nad tym rosołem. I udało mi się w końcu przeprosić (ach, babcina mądrość!).
Rzecz jasna od tamtej pory żadna zupa – ba, nie wiem, czy jakakolwiek potrawa – nie smakowała tak bardzo jak rosół Mamy i makaron Babci przygotowane z miłością, aby utulić moje smutki.
wantula pisze...
W zeszłym roku pojechałam z mężem do Norwegi trochę zarobić.
Upały dawały się bardzo we znaki i nie bardzo chciało się gotować.
Jak miło byliśmy zaskoczeni kiedy, któregoś dnia norwescy sąsiedzi przynieśli nam duży garnek zupy rybnej a do tego świeżo wypieczone bułeczki w kilku rodzajach.
Zamieszałam łyżką w garnku, jaki zapach aż ślinka ciekła a sama zupa wyglądał obłędnie.
Kawałki łososia pływały z brokułem, papryką w każdym kolorze, dużą ilością pora doprawione czosnkiem, zabielone mlekiem i śmietaną. Poezja smaku, przepyszna bardzo syta, nigdy nie jadłam tak dobrej zupy.



Życzenia.

$
0
0

Kochani,
Żeby zauważać to, co najistotniejsze, szczególnie w pozornie nieważnych chwilach. 
Zatrzymania się na chwilę, bliskości.
Zdrowia i miłości, dobrych ludzi wokół.

Dobrego czasu dla Was w te Święta!

Patrycja

Nomad Coffee Lab & Shop. Najlepsza kawa w Barcelonie.

$
0
0

Co składa się na kawiarnię idealną?
Wiele czynników.
Przyjazne i piękne wnętrze.
Profesjonalni i zakochani w kawie bariści, chcący cały czas się doskonalić i trzymać najlepszy poziom, nie spoczywając na laurach.
Atmosfera, która sprawia, że czujesz się jak u siebie.
I przede wszystkim - kawa.





Nieoczywista, zaskakująca, niebanalna. Z charakterem. Taka, o której się pamięta, która nie jest szarą, bezbarwną, nieśmiałą myszą stojącą w kącie. Kawa, która budzi emocje.
I co najważniejsze by poziom parzenia tej kawy był, relatywnie, taki sam, za każdym razem.
Nie ma nic gorszego niż zachwyt nad miejscem, perfekcyjną, czy naprawdę solidnie dobrą filiżanką macchiato czy cappuccino, by przy kolejnej wizycie dostać kawę przeciętną lub po prostu złą.
Praca nad utrzymaniem tego samego poziomu, dbałość o jakość, która nie jest dziełem przypadku, to klucz do kawowego raju.
Taką kawę dostaniecie w barcelońskiej Nomad Coffee Lab & Shop.








Nomad to miejsce nietypowe, nie znajdziecie tam żadnych stolików, przy których można się zaszyć z książką na długie godziny. To surowe, modernistyczne wnętrze, z barem przypominającym blat laboratoryjny. Przy barze są tylko cztery miejsca - co jak wytłumaczył mi barista/ kelner z Brunch & Cake, którego w Nomadzie spotkałam na kawie - nawiązuje do konkursów baristycznych, gdzie sędziuje czterech sędziów (zapytał mnie też co sądzę o kawie w Brunch & Cake i zanim odważyłam się powiedzieć co myślę, uprzedził mnie mówiąc, "wiem, że jest beznadziejna". Dodałam tylko, że to prawda i, że smakuje raczej jak kakao niż kawa)
Po bokach od wejścia znajdują się dwie ławeczki, na których można na chwilę przysiąść... i to tyle. Możecie wpaść z psem, rowerem czy hulajnogą, które zaparkujecie wewnątrz, czy na pełnym wielkich, kwiatowych donic dziedzińcu.



A teraz do sedna, kawa.
W Nomadzie nie dostaniecie nic do posłodzenia kawy. Nic. Taką mają filozofię. Ale można przynieść coś ze sobą i dosłodzić, wedle uznania.
Zwykle nie słodzę kawy (chyba, że macchiato, szczególnie kiedy jestem we Włoszech, lub gdy dostanę naprawdę smutne, gorzkie i smakujące popiołem cappuccino), przy pierwszym podejściu do nomadowskiej kawy nie było zachwytu. Przy kolejnym, spróbowałam dosłodzić odrobinę i nie pamiętam co się potem wokół mnie zadziało, wiem tylko, że przy pierwszym łyku rozkwitły owoce i zapachniała dżungla, a na pierwszy plan zaczęły wychodzić zaskakujące smaki ukryte w tle. 
Takie wrażenie zapamiętałam.

Polecam, przy okazji wizyty w Barcelonie.
Idąc od strony via de Laietana, mijając Palau de la Musica, trzeba iść prosto, szukając małej uliczki w bramie, po lewej stronie.


Nomad Coffee Lab & Shop
Pasaje de Sert 12
Barcelona
czynne pn-pt, 8.00-15.00
wifi - brak
www


75% whole wheat levain. "Mąka, woda, drożdże sól" Kena Forkish'a.

$
0
0



Ken Forkish zrezygnował z korporacyjnej kariery w Dolinie Krzemowej na rzecz swojej pasji... został piekarzem.
Wszystko zaczęło się w latach 90-tych, kiedy znajomy Kena podarował mu francuski magazyn przedstawiający sylwetkę słynnego, francuskiego piekarza, Lionel'a Poliane. Artykuł dał mu inspirację, jakiej poszukiwał do dokonania zmian w swoim życiu.
Zaczął podróżować do Paryża, gdzie jak mówi, ogromnie zainspirowały go francuskie boulangeries i, jak sam mówi, naiwnie marzył o otworzeniu podobnego miejsca w Stanach. Chciał odtworzyć styl i jakość najlepszych chlebów, brioche, croissantów i innych smakołyków, które można znaleźć we francuskich pattiseries.
Praktykował pod okiem wielu chlebowych mistrzów w Stanach i dwóch we Francji, by w końcu w 2001 r otworzyć swoją piekarnię w Portland, w stanie Oregon.

Podczas praktyki piekarskiej uczył się skomplikowanych technik profesjonalnych, które jednak, jak był przekonany, da się przełożyć na domowe piekarnicwo. 
Jego książka "Mąka, woda, drożdże, sól", napisana jest przystępnym językiem, przepisy nie są skomplikowane (nie trzeba nawet posiadać miksera), nastawione na domowego piekarza, wyłożone klarownie, krok po kroku.
W książce każdy znajdzie coś dla siebie: od chlebów na drożdżach (dla zupełnie początkujących, chcących zacząć piec z marszu), chleby na zakwasie (z instrukcją jego przygotowania) oraz przeróżne pizze i focaccie. 
Dziś podaję przepis na chleb pszenny 75%, z przewagą mąki pszennej razowej. 

Polecam!




Chleb pszenny 75% whole wheat levain

Zaczyn:
100 g aktywnego, żytniego zakwasu
400 g mąki pszennej chlebowej
100 g mąki pszennej pełnoziarnistej
400 g letniej wody

Wszystkie składniki wymieszać i zostawić w temp. pokojowej na 6-8godz.

Ciasto właściwe:
360 g zaczynu
710 g  mąki pszennej pełnoziarnistej
90 g mąki pszennej chlebowej
1/2 łyżeczki drożdży instant
21 g soli
660 g letniej wody

Obie mąki i wodę wymieszać, miskę przykryć i zostawić z temp. pokojowej na 20-30min.
Po tym czasie, dodać sól, drożdże i zakwas, wyrabiać mokrymi dłońmi (miksowałam na średnim biegu 2-3 min.)
Ciasto należy złożyć dwa lub trzy razy, najlepiej podczas pierwszych 1 1/2 - 2 godz. Składać mokrym scraperem, zakładając na siebie boki ciasta (można również klasycznie, składając ciasto na lekko omączonym blacie). Ciasto będzie gotowe jeśli powiększy swoją objętość ok. 2 1/2 raza, potrwa to ok 5 godz.
Wyrośnięte ciasto wyłożyć na omączony blat, podzielić na dwie części, złożyć w okrągłe bochenki, ułożyć je w koszykach, wyłożonych omączonymi ściereczkami. Każdy koszyk włożyć do foliowej torebki, szczelnie zamknąć i włożyć do lodówki, na zimne wyrastanie, na 12-13 godz.

Pieczenie
Garnek żeliwny włożyć do zimnego piekarnika, temp. nastawić na 240 st. C, nagrzewać przez 1 godz.
Do gorącego garnka włożyć wyrośnięty bochenek, prosto z lodówki, naciąć go, przykryć garnek pokrywką, piec 30 min., zdjąć pokrywkę i dopiekać 20 min. Studzić na kratce.

Smacznego!


Proste życie. Naturalny, domowy peeling do ciała.

$
0
0



Wszystko zaczęło się kilka lat temu, od książki "Sztuka prostoty".
Uświadomiła mi ona, że to co intuicyjnie staram się robić, z czym mi dobrze, to w jaki sposób organizuję swoją przestrzeń (nie mam bibelotów, ciężkich firan, nie lubię nadmiaru, lubię światło, przestrzeń, w której można oddychać, w której jest miejsce dla człowieka, moje "bibeloty" to książki, filmy, kwiaty, rośliny, płyty z muzyką, kilka starych aparatów i trochę zdjęć w ascetycznej oprawie) ma jakąś konkretną nazwę i ideę.
Może to budzić różne reakcje, jedni oglądając mój dom mówią "ależ u Ciebie jest pięknie ascetycznie", inni widząc brak bibelotów, gadżetów "ależ u Ciebie jest pusto". Wyznaję zasadę, w czym komu żyje się lepiej i oddycha pełną piersią, niech tak żyje!

Minimalizm to jednak coś więcej niż tylko nie zagracanie domu.  To nie tylko jak żyć piękniej potrzebując niewielu rzeczy.


Proste życie, to według mnie również dbanie o to co jemy, jak jemy i jak robimy zakupy. Jak dbamy o relacje międzyludzkie, więzi z bliskimi. 
To nie bezmyślne napychanie koszyka, z myślą, "coś się z tym zrobi", to nie wyrzucanie tego czego się nie wykorzystało, ale świadome wybieranie tego, co zużyjemy i zjemy ze smakiem. 
To upieczenie chleba, i zjedzenie ciepłej, chrupiącej pajdy z masłem. 
To wspólne gotowanie, bez pośpiechu, z rozmową przy obieraniu warzyw i śmiechem przy gotowaniu makaronu. To w końcu te kilkanaście minut, podczas których jemy ze smakiem, bez brzęczenia telewizora, delektując się posiłkiem, chwilą czy współtowarzyszem. Spokojna chwila tylko dla nas. Nie zabierajmy jej sobie, na rzecz gotowego jedzenia z torebki, zróbmy coś razem lub tylko dla siebie. 
Cokolwiek. Idźmy na spacer, zagrabmy liście, ugotujmy coś dobrego.
Choćby makaron lub kaszę gryczaną z pieczarkowym sosem, czy prostą zupę
Zjedzmy na pięknym talerzu. Mała rzecz, a wiele zmienia.
Po przeczytaniu tej książki, pierwsze co zrobiłam, wzięłamplastikowy worek, otworzyłam szafki, szafy, szuflady i zaczęłam segregować, patrząc na to wszystko świeżym okiem. Powiem tak: mimo, że staram się nie gromadzić, jednak tu i tam zebrało się 3/4 worka niepotrzebnych rzeczy.
Takie porządkowanie domu, robię co rok. Jakbyśmy się nie starali, okaże się, że zawsze coś niepotrzebnego się jednak zawieruszy. Taki coroczny rytuał oczyszczania przestrzeni, wprowadza nową jakość, lekkość. Daje również powiew świeżości i uczucie zrzucenia z pleców balastu i większej, piękniejszej przestrzeni do życia.
Jeśli chcesz spróbować, oto wskazówki, jak zacząć, Spróbuj, może już dziś?

*Znajdź wolną, spokojną chwilę, może to być nawet 30 minut.
* Wybierz jedno pomieszczenie czy miejsce w swoim domu, może to być kuchnia (czy jakaś wybrana szafka w kuchni), szafa czy komoda z ubraniami, szuflady z magazynami, rachunkami, wycinkami z gazet, półki z książkami, miejsce w którym jest wszystko to czego nie potrafisz sklasyfikować, taki domowy misz-masz lub nawet szuflada, w której nie możesz nic znaleźć.
*Przygotuj plastikowy worek lub/i papierowy karton.
* Wyjmuj po kolei wszystkie rzeczy, zastanów się co naprawdę jest w użyciu, co lubisz, co jest ci bliskie, a co nie zostało tknięte od lat. Potrzeba tu szczerości i odważnego działania. Nieużywany kubek czy książka do której na pewno nie wrócisz, sweter czy kolczyki, które były nietrafionym zakupem, nieoglądane magazyny, stare rachunki, popsute długopisy. Przesegreguj wszystko spokojnie, zachowaj to co niezbędne, wartościowe, do czego wracasz, czy to co bliskie twemu sercu.
*Rozgość się w tej nowej, większej, lżejszej przestrzeni. I jak?



DOMOWY PEELING DO CIAŁA
Na przestrzeni lat używałam różnych peelingów do ciała, lepszych i gorszych tańszych i tych bardziej wykwintnych i po latach doszłam do wniosku, że najlepszy to ten, który zrobię w domu sama. Po żadnym innym skóra nie jest tak aksamitna, a co najważniejsze, dokładnie wiem z czego się on składa.
Peeling z soli morskiej jest korzystny z wielu powodów, poprawia krążenie krwi i ukrwienie skóry, skład soli i solanki morskiej jest bardzo zbliżony do osocza ludzkiej krwi. Same korzyści.

Ważne by użyć dobrego, wartościowego oleju, bez przemysłowych dodatków. Olej migdałowy (kosmetyczny)będzie idealny, jest również bardzo wydajny i starczy na długo. Można używać go jako balsamu do ciała, natłuszczać nim dłonie i stopy, wmasowywać w paznokcie i skórki. Można zastąpić go np. olejem kokosowym, który ma również te same zastosowania kosmetyczne.
Sól powinna być jak najbardziej naturalna, nieoczyszczona,lekko szara, koniecznie morska. Można taką znaleźć w sklepie ze zdrową żywnością czy hurtowni wegetariańskiej.

*olej ze słodkich migdałów, kosmetyczny 
*sól morska, szara, nieoczyszczona, drobno mielona (grubszą sól można zmielić w młynku do kawy na proszek)
Kilka łyżek soli wymieszać z taką ilością oleju migdałowego by powstała emulsja o łatwo rozprowadzającej się konsystencji. Zmoczyć całe ciało ciepłą wodą, peeling nakładać zaczynając od lewej stopy, masując okrężnymi ruchami w kierunku serca. Spłukać ciało ciepłą wodą, osuszyć ręcznikiem, nie trzeć. Skóra będzie aksamitna, gładka, wypolerowana wręcz i natłuszczona. Nie ma potrzeby używać balsamu do ciała.

Sałatka jarzynowa.

$
0
0


Zawsze wydawało mi się, że podawanie przepisu na sałatkę jarzynową nie jest najlepszym pomysłem.
To tradycyjne danie, znane w każdym polskim domu, ponadto w każdym domu króluje jedynie słuszny i poprawny przepis na nią: jedni dodają ziemniaki inni absolutnie nie, jedni tylko z cebulą i jabłkiem, inni przenigdy cebuli nie dodadzą, grzybek marynowany tak lub nie itd., itd.
I bardzo dobrze! Co dom, to tradycja i niech tak zostanie.

Ostatnio jednak zostałam poproszona o przepis na moją sałatkę, co dodaję, jak kroję... i pomyślałam, że warto podzielić się moją wersją tego ulubionego przysmaku, który jedni jedzą tylko raz-dwa do roku, na święta, inni wtedy kiedy tylko mają na nią ochotę.

Z sałatką jarzynową to jest tak, że nie działają tu aptekarskie miary, wszystko zależy od tego ile akurat mamy pietruszek i marchewek, małe czy może dorodne (to samo tyczy się jajek, czasem mamy malutkie, czasem wielkie, że zastanawiamy się jak ta dzielna kura dała im radę), do tego dopasowujemy pozostałe ingrediencje, do smaku.
Zamiast marchewki od dawna dodaję do sałatki ugotowane bataty, mają niski indeks glikemiczny, dużo wit. A i karotenoidów, same korzyści, jeszcze nikt się nie poznał i nikt się na smak nie skarżył. Najważniejsze w gotowaniu jarzyn, to uważać by się nie przegotowały, muszą pozostać jędrne. Nie ma nic gorszego niż sałatka z przegotowanych, rozpływających się jarzyn, trzeba mieć więc na nie oko i sprawdzać co jakiś czas, jedne ugotują się szybciej, trzeba je od razu wyjąć, podczas gdy reszta będzie dogotowywać się dłużej.
Jedni gotują warzywa nieobrane i ja tak zostałam nauczona w domu. Jeśli jednak macie obrane, ugotowane jarzyny z wywaru na zupę czy z rosołu, możecie tak jak moja Babcia raz, dwa dogotować jajko, obrać ogórka i kawałek jabłka i szybko zrobić małą miseczkę sałatki.
Nic się nie zmarnuje, a na sałatkę zawsze znajdą się w domu chętni...





Sałatka jarzynowa

4-5 średnich pietruszek
2-3 średnie marchewki lub 1-2 małe bataty
pół plasterka selera o grubości ok.1 cm (opcjonalnie, ja lubię)
2-3 jajka ugotowane na twardo
ok. 1/3-1/2 szkl. mrożonego groszku (lub mała puszeczka groszku konserwowego)
kawałek średniej cebuli (ok. 1/3, próbować, może trzeba będzie dodać jeszcze plasterek, do smaku)
1/2 małego/ średniego, kwaskowego jabłka (w Polsce używam szarej renety, jeśli mam mniej kwaskowe jabłko, może będzie potrzeba dodać go nieco więcej)
2 nieduże kiszone ogórki
ostra musztarda (lubię Dijon lub Sarepską)
majonez
sól morska
świeżo mielony czarny pieprz

Nieobrane warzywa ugotować do miękkości, mają być jędrne, nie przegotowane.
Jajka ugotować na twardo, pokroić w średnią kostkę (nie siekać drobno!)
Ogórki, jabłko, obrać ze skórki. Pokroić w drobną kostkę.
Cebulę pokroić w jak najdrobniejszą, malutką kosteczkę.
Groszek zblanszować we wrzątku przez 2-3min., odcedzić na sitku, przelać zimną wodą.

Ugotowane warzywa obrać ze skórki, pokroić w kostkę mniej-więcej wielkości groszku (nieco ponad 1/2 cm).
Dodać groszek, pokrojone jajka, majonez (ilość wg uznania), ok 1/2 łyżeczki musztardy (próbować, do smaku, ale nie przesadzać z ilością, odrobina musztardy ma zaostrzyć i zrównoważyć smak), pieprz, cebulę, sól, ogórek (do smaku, może będzie potrzeba nieco mniej np. 1,5), jabłko (jw, próbować, do smaku, może będzie potrzeba kawałeczek więcej lub gdy jabłko bardzo kwaśne, odrobinę mniej).
Wymieszać, spróbować czy nie trzeba jeszcze troszkę soli, pieprzu.
Sałatka smakuje najlepiej po kilku godzinach, kiedy smaki się "przegryzą".
Najlepiej smakuje w temp. pokojowej (przed podaniem należy ją wyjąć z lodówki co najmniej 30 min. wcześniej)


Smacznego!




Baluard - najlepsza piekarnia w Barcelonie.

$
0
0
Piekarnia Baluard znajduje się kilkanaście minut jazdy metrem od centrum Barcelony.
Jedziemy tam na śniadanie, jako, że piekarnia słynie z pysznego pieczywa i ciastek.
Cóż, nie trzeba mi tego było dwa razy powtarzać, musiałam przekonać się sama.
W malutkiej piekarni, usytuowanej na placyku porośniętym akacjami, wśród których skrzeczą zielone papugi, obok stołu do gry w ping-ponga, pięć minut spacerem od plaży, czeka spory tłum ludzi, w kolejce po świeży chleb.






W środku można dostać zawrotu głowy, wybór pieczywa ogromny, ciemne, jasne, z orzechami, bakaliami, bagietki klasyczne, z ziarnami, drugie tyle słodkich wypieków.
Najwspanialszy jest jednak widok zaplecza, które można oglądać za przeszkloną ścianą, widać, że to żadna maszynowa produkcja, można popatrzeć jak piekarze formują chleby ręcznie.
A obok ławeczki, na której można przysiąść i zjeść kanapkę, znajduje się pomieszczenie w którym na płachtach płótna rosną chleby. Dla mnie raj!








Bierzemy kanapkę w bagietce, z szynką serrano i warzywami, do tego bagietkę na wynos oraz cannoli (dla niego)  i jabłkową różę na cieście francuskim (dla mnie).
Bagietka jest przepyszna (bardziej smakowała mi klasyczna, niż ta z ziarnami), a róża jabłkowa będzie mi się śnić po nocach. Płatki miękko - chrupiących, słodko-winnych jabłek, na idealnie maślanym, listkującym cieście, doskonałość!



Wróciliśmy tam przed wyjazdem raz jeszcze, nie mogłam zapomnieć o jabłkowej róży, musiałam skosztować jej ten ostatni raz.
Gorąco polecam!

Piekarnia Baluard
Carrer del Baluart, 38
Barcelona
(metro: stacja Barceloneta)




W następnym barcelońskim odcinku zabiorę Was do niezwykle oryginalnej, lokalnej knajpki, jakiej próżno szukać w folderach oraz na spacer po Barcelonecie.

Polski sos witaminowy, nie tylko do wielkanocnych mięs. Przepisy retro.

$
0
0


Trochę dziwny ten świąteczny czas, podczas którego wciąż wyglądam słońca i wiosny, a za oknem wciąż szaruga i jesień, nie licząc kilku zwariowanych, marcowych, dni, podczas których nie drgnął listek i słońce nabiło na termometrze 26st. C. 
Przewiał je wiatr i deszcz tak silne, że czasem miałam wrażenie, że serwie dach i że cieplej było na "Wichrowych wzgórzach".
Minie. 
Minie i przyjdzie wiosna kwitnąca sakurą, różowymi szpalerami jak z dziecięcych bajek. Padająca potem tym cukierkowym deszczem, pokrywającym trawniki, który z daleka wygląda jak różowy dywan. Bajka!
Wszędzie powinno się sadzić sakury, choćby dla tego widoku.

A na moim wielkanocnym stole tradycja, w bardzo minimalistycznym wydaniu.
Niewiele. W sam raz tyle, by nacieszyć się tymi smakami i potem wrócić do codzienności. 
Mało, ale w sam raz. Tak lubię.
Na tegoroczny stół dodam staropolski sos witaminowy, który lekko zmodyfikowałam. 
Jest lekki, bardzo zielony, orzeźwiający, smakuje jak wiosna...

Korzystając z okazji, chciałam Wam życzyć spokojnych, smacznych i rodzinnych świąt Wielkiejnocy. Wesołego Alleluja!





Polski sos do wielkanocnych mięs (witaminowy)
"W staropolskiej kuchni" M. Lemnis, H. Vitry

3-4 ugotowane na twardo jajka (dałam dwa małe)
sok z trzech cytryn (u mnie sok z 1/2 cytryny)
1/4 l kwaśnej śmietany (u mnie mniej więcej 1/4 szkl śmietany + 1/4 szkl. jogurtu naturalnego + 2 łyżeczki majonezu, jeśli sos wychodzi za gęsty dodać trochę jogurtu lub śmietany)
2-3 pęczki najdrobniej posiekanego szczypiorku (u mnie 1/2 bardzo dużego pęczka koperku ok 2 małe + 1/2 pęczka szczypiorku)
czubata łyżeczka utartej na miazgę cebuli (pominęłam)
nieco drobniutko posiekanej natki pietruszki (u mnie 1/4 pęczka, garść)
1/2 łyżki świeżo utartego chrzanu (u mnie łyżeczka chrzanu ze słoika)
szczypta cukru/ ksylitolu/ agawy (dałam łyżeczkę)

Moje uwagi:
Sos przygotowałam z mniej-więcej połowy porcji, dodałam sporo koperku i dużo mniej cytryny (sos wyszedł i tak dość kwaskowy), część śmietany zastąpiłam jogurtem i odrobiną majonezu. Sos jest orzeźwiający, lekki ale treściwy. Nie polecam dodawać zbyt dużo majonezu, tylko trochę, do smaku, gdyż zbytnio przytłacza lekki, świeży smak sosu. Składników nie siekałam, ale zmiksowałam blenderem, co zajmuje dosłownie chwilę. Z połowy porcji wychodzi naprawdę sporo sosu, na dwie małe lub jedną dużą sosjerkę.


Żółtka rozetrzeć z sokiem cytrynowym, dodać śmietanę, wymieszać nie zapominając o sporej szczypcie czegoś słodkiego oraz resztę składników (oprócz ugotowanych białek). Na zakończenie dajemy do sosu drobniutko posiekane, ugotowane na twardo białka.
Część śmietany można zastąpić majonezem (1/4 majonezu - 3/4 śmietany)
Sos przygotować na 2-3 godz. przed podaniem, by "dojrzał".
Podawać go można do wszelkich zimnych mięsiw, szynki, jaj na twardo i ryb w galarecie, także do "sztuki mięsa" - nie tylko na Wielkanoc.

Smacznego!







Sałatka soczewicowa z "My New Roots".

$
0
0

Przepis na tę sałatkę pochodzi z książki "My New Roots" Sary Britton.
Sarę, i jej blog, znają chyba wszyscy miłośnicy zdrowego, wegetariańskiego jedzenia.
Jej książka pełna jest przepisów świeżych, lekkich i pełnowartościowych, o czym postaram się napisać wkrótce, więcej i szczegółowiej.

Dziś, na pierwszy ogień postanowiłam przygotować  prostą i szybką sałatkę z soczewicy. 
Nie przejmujecie się długą listą składników, to w większości przyprawy do dressingu, sama sałatka jest naprawdę łatwa i szybka do zrobienia.



Sałatka z zielonej soczewicy
porcja dla 6-8 os.

500 g zielonej soczewicy (lub puy czy black "beluga")
1/3 szkl./ 80 ml olive extra vergine
1/4 szkl./ 60 ml octu jabłkowego
1 łyżka syropu klonowego (użyłam agawy, płynny miód też się sprawdzi)
1 łyżka musztardy Dijon
2 łyżeczki soli morskiej
2 łyżeczki świeżo zmielonego czarnego pieprzu (dałam sporo mniej)
1 łyżeczka zmielonego kuminu
1/2 łyżeczki kurkumy w proszku
1/2 łyżeczki mielonej kolendry
1/2 łyżeczki mielonego kardamonu
1/4 łyżeczki pieprzu cayenne
1/4 łyżeczki mielonych goździków
1/4 łyżeczki świeżo zmielonej gałki muszkatołowej
1/4 łyżeczki mielonego cynamonu
1 średnia czerwona cebula (nie miałam "na stanie", zastąpiłam szalotką)
1 szkl./ 140g suszonej porzeczki lub innych suszonych owoców (wybrałabym żurawinę)
1/3 szkl./ 40 g kaparów

Soczewicę dokładnie wypłukać na sitku, pod bieżącą wodą.
Przełożyć do garnka, zalać świeżą, zimną wodą, gotować aż stanie się jędrna. Nie przegotować, to bardzo ważne. Ugotowaną soczewicę przelać zimną wodą, odsączyć na sitku.

Cebulę pokroić w kosteczkę, porzeczkę i kapary posiekać niezbyt drobno.
Wszystkie składniki dressingu wymieszać (można w słoiku, wystarczy wtedy potrząsać nim, aż do połączenia składników).

Soczewicę przełożyć do miski, dodać dressing, cebulę, porzeczkę i kapary, wymieszać.
Resztę sałatki można przechowywać w lodówce do 3 dni. Ja swoją przygotowałam z 1/4 porcji, do zjedzenia na raz, dla dwóch osób. Zredukowałam też ilość ostrych przypraw.

Smacznego!






Ciasto migdałowe z rabarbarem i wodą różaną.

$
0
0
Kiedy małymi kulkami ciasta, rozpłaszczonych między dłońmi w cienkie placuszki, wyklejałam dno foremki, pomyślałam, że to świetny przepis na zaangażowanie w pieczenie dzieci.
Ciasto wystarczy wymieszać łyżką, jest miękkie jak plastelina, nie trzeba specjalnej zręczności by pokryć nim dno foremki, można zrobić to jakkolwiek i tak efekt końcowy będzie doskonały.
Rustykalne, szybkie ciasto, z cierpko-słodkim rabarbarem, które na zapieczonych brzegach zamienia się w karmel, bardzo delikatnie pachnący wodą różaną.
Uwielbiam połączenie rabarbaru i wody różanej, tego ciężkiego, lepkiego zapachu, którym wypełnione były bajki o tysiącu i jednej nocy, tak smakuje rabarbar w odwróconym cieście z karmelizowanym rabarbarem i kardamonem. Uwielbiam ją też w zimnym rabarbarowym kompocie, gdzie woda różana jest chłodna, rześka, jak rosa, którą strzepuje się rano z zaspanych w ogrodzie róż.
Woda różana to trochę ruletka, zapach orientu, perfumy do jedzenia, trochę kicz, jednak dozując ją umiejętnie, bawiąc się nią, można trafić w ciekawe smakowe zakamarki.







Ciasto migdałowe z rabarbarem
przepis: Donna Hay, nieznacznie przeze mnie zmodyfikowany

250 g rabarbaru, drobno pokrojonego (dałam więcej ok 350g)
1/4 szkl. suszonej porzeczki (pominęłam)
1/3 szkl. / 60 g cukru kokosowego, ksylitolu lub brązowego cukru
1 łyżeczka ekstraktu z wanilii ((pominęłam, zamiast tego dodałam 2 łyżeczki wody różanej, aromat róży jest bardzo delikatny, można dodać więcej)
100 g masła, roztopionego
1/3 szkl./ 75 g ksylitolu lub drobnego cukru
1 szkl./ 150g jasnej mąki (pszennej, orkiszowej)
1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
1/2 szkl./ 50 g zmielonych orzechów laskowych (użyłam mielonych migdałów/ mąki migdałowej)
1/4 szkl./ 60 ml mleka (użyłam roślinnego)
szczypta soli morskiej
szczypta mielonego imbiru

do podania: śmietanka kremówka i cukier puder do posypania (pominęłam)

Piekarnik nagrzać do 180st. C.
Foremkę o śr. 22cm wysmarować masłem i posypać bułką tartą.
Rabarbar drobno pokroić, posypać cukrem, polać wanilią lub wodą różaną, wymieszać i odstawić.
Masło roztopić w rondelku.
Do mąki dodać roztopione masło, mleko, cukier, mielone migdały, imbir, sól, proszek do pieczenia, wymieszać łyżką (nie potrzeba miksera).
Ciasto podzielić na dwie części, połową wykleić dno foremki, wyłożyć rabarbar, wierzch wylepić pozostałym ciastem.
Piec 45-50 min.


Smacznego!



Pieczarki, fasola, cebula i por. Zupa.

$
0
0

Lubicie zupy?
Wiem, to się może wydawać pytanie retoryczne, ale też wcale niekoniecznie.
Ja lubię, dla mnie zupa może robić za cały obiad, ale wiem, że nie każdy ma tak samo.
Dla mojej Babci zupa musi być przede wszystkim, filar obiadu. Czasem kiedy jestem w domu, ona wychodzi rano coś załatwić i mówi, "zjadłabym krupniku, ugotuj" i ja gotuję, a ona wie, że będzie taki jak lubi.
Kiedy gotuje się dla dzieci, wiadomo, że gęsta, pożywna zupa to podstawa.
Z kolei są osoby, które za zupami nie przepadają, nie jadają, inni zjedzą ale tylko kremową, albo tylko rosół czy fasolową, jarzynową z kawałkami warzyw nie specjalnie.
Tymczasem zupa to świetna sprawa, można ugotować wcześniej, podgrzać w dowolnej chwili i co najważniejsze, zupa koi. I działa jakoś tak dobrze, ciepło na zmysły i przede wszystkim na żołądek. Ogrzewa i wręcz masuje ciepłem to nasze centrum zarządzania.
Kiedy jem zupę, mam wrażenie, że w środku wszystko aż piszczy z radości. A gdy jestem przeziębiona czy złapie mnie grypa, nie mam ochoty nic jeść, może tylko chleb z masłem, ale potrzeba przecież czegoś pożywniejszego ciepłego, na żołądek i do rozgrzania i jedyne czego wtedy pragnę to pyszny, gorący krupnik, na który można sobie pomalutku dmuchać, siorbać i czuć jak do żołądka wlewa się ta ciepła ambrozja.
I chyba każdy z nas pamięta, kiedy był mały i słyszał, "Drugiego może nie być, ale zupa? Zupa musi być zawsze".
Coś w tym jest.



Zupa pieczarkowo-fasolowa, z duszoną cebulą z porem

przepis: My New Roots, nieznacznie przez mnie zmodyfikowany

250 g pieczarek (u mnie białe i brązowe, w oryg. boczniaki)
1 łyżka oleju kokosowego lub masła klarowanego
3 średnie cebule, posiekane (dałam dwie)
2 duże pory, biała część, posiekana
4 ząbki czosnku, posiekane
sok z 1/2 cytryny (nie za dużej, dodawać do smaku)
1 łyżeczka tymianku
1 litr bulionu (dałam nieco mniej)
2 szkl. ugotowanej, białej fasoli (namoczyłam na noc 1szkl. suchej fasoli, rano ugotowałam)
sól morska
świeżo mielony czarny pieprz
oliwa z oliwek - do podania

Grzyby oczyścić, pokroić.
W garnku rozgrzać olej lub masło, dodać posiekane cebule i pory, sól, tymianek, dusić przez 5 min., aż zmiękną. Dodać czosnek, zamieszać, dodać grzyby i gotować ok. 5 min, aż grzyby zmiękną.
W międzyczasie zmiksować w blenderze fasolę z bulionem, aż masa stanie się kremowa.
Kiedy grzyby są ugotowane, wyjąć kilka do dekoracji, dodać zmiksowaną fasolę z bulionem, wymieszać i gotować jeszcze 5 min.
Zupę przełożyć do blendera i zmiksować, jeśli zupa jest za gęsta dodać wody (moja nie była, dałam również mniej bulionu).
Dosmakować zupę świeżo zmielonym pieprzem i, jeśli potrzeba, solą.
Podawać z plasterkami grzybów i pokropić oliwą. Zupa jest smaczniejsza na drugi dzień, gdy smaki się przenikną.

Smacznego!











Bilet do kina, za darmo. Codziennie.

$
0
0



Zachody słońca to tak często fotografowane i malowane zjawisko, że można uważać je za oklepany banał. Coś czego już praktycznie nie zauważa się, tak wtopiło się w tło. Jednak oglądając obrazy Turnera, trudno nie ulec wrażeniu, że jest wręcz odwrotnie.
Ale czy dziś ktoś jeszcze patrzy w niebo obserwując chmury? Zgaduje z dziećmi kształty, te wszystkie ryby, słonie i statki? W ciągu dnia trawnik przed moim domem tętni życiem: sąsiad gania z psem, dzieciaki ganiają za psem lub piłką. wieczorem siedzę na murku sama, patrząc jak zachodzi słońce. Nikt obok nie wyszedł, nie pokazuje dzieciom seledynowych chmur w kształcie ryby i ogromnego, żarzącego purpurą się słońca w kolorze sycylijskiej pomarańczy. A domy usytuowane przy całej ulicy widok mają więcej niż niezwykły.

I jakkolwiek trywialnie by to nie zabrzmiało, od jakiegoś czasu codziennie zerkam na chmury, a wieczorem czekam na zachód słońca, na ten jedyny w swoim rodzaju spektakl, jaki codziennie na niebie urządza nam matka natura. Te kilka minut, podczas których następuje niesamowita transformacja, a ja stoję urzeczona jak dziecko w sklepie z zabawkami, czy po raz pierwszy oglądające fajerwerki. To coś co codziennie uświadamia mi zwyczajną, cichą, dziejącą się w każdej sekundzie prostotę piękna świata. Patrzę jak co minuta podświetlona jest inna chmura, na seledynowo, pomarańczowo, czerwono i różowo. A potem co sekundę słońce jest coraz niżej i ktoś gasi te wszystkie reflektory i kurtyna zmierzchu opada. Jak w teatrze.  
I tak sobie myślę, w tych zabieganych czasach, kiedy wszystko jest w biegu, instant i na autopilocie, warto czasem zatrzymać się na 90 sekund, zadrzeć głowę do góry, odetchnąć i przez chwilę nie myśleć o niczym. Niebo każdy ma nad głową, za darmo, codziennie dzieje się na nim coś pięknego, co można sobie pooglądać. Jak darmowy bilet do kina matki natury. Warto skorzystać. 






Trochę wiosennych, książkowych nowości.

$
0
0


"A kitchen in France. A year of cooking in my farmhouse" Mimi Thorrison.

Mimi, pół Francuzka, pół Chinka. Wychowywała się w Hong Kongu, gdzie jej chiński ojciec zaszczepił w niej miłość do jedzenia, szukając najlepszych smaków na bazarach i straganach z jedzeniem i choć była chudym jak szczapa niejadkiem, zawsze znalazł coś na co miała ochotę. W wakacje jeździła do swojej na wskroś, jak pisze, francuskiej ciotki i babki, gdzie nauczyła się francuskiego stylu gotowania, smakowania, celebrowania jedzenia, szukania najlepszych składników. Wyprawa na targ, z babką, to jak przedstawienie, ekscytujące i edukujące.

Dorosła Mimi osiada w Paryżu, poznaje swojego przyszłego męża, który jest Islandczykiem.
Odtąd wychowują dzieci ze swoich poprzednich małżeństw, a ich rodzina powiększa się o kolejne, już ich wspólne, dzieci i psy, które hoduje jej mąż. Postanawiają przenieść się z Paryża, na francuską wieś. Wybierają Medoc, uroczy region słynący z winnic i win. Osiedlają się w starej posiadłości, ze ścianami pokrytymi patyną, pamiętającymi poprzednie pokolenia, meblami vintage, w klasycznym stylu trochę wiejskim, trochę eleganckim. Styl gotowania Mimi można określić jako klasycznie francuski, nie znajdziemy dań kuchni fusion czy elementów żadnej modnej w tej chwili diet/ stylów odżywiania. To dania, które były jedzone sto lat temu i smak, który nie przeminie za kolejnych sto lat. Sola po parysku, tarta cebulowa, ziemniaki po lyońsku, morelowa panna cotta, pieczeń wieprzowa, bouillabaisse, bezy. Tradycja. Podana we wdzięcznej, również odpornej na mody formie: klasyczna, stara porcelana i sztućce, stare, naturalne drewno, biały marmur, dużo kwiatów, delikatność, sceny jak ze starych obrazów, ciemne, wytrawne, nasycone. I jak miło zobaczyć na zdjęciu tę samą, francuską, patelnię, której używam od kilku lat (pisałam o niej tutaj).
Mąż Mimi jest zawodowym fotografem i on odpowiada za oprawę fotograficzną, a wnętrza w jakich żyją są jak żywcem wyjęte z filmu, obrazu czy magazynu. I nachodzi mnie taka refleksja, parę lat temu wszyscy szaleli za stylem Katie Quinn Davies, bogatym, wręcz barokowym, z mnóstwem scenograficznych elementów, teatralnie rozsypanych przypraw, podrdzewiałych widelców. Mam takie przeczucie, że teraz kierunek się zmienił i to Mimi będzie mieć swoich wiernych naśladowców. Ponadto czyta się ją świetnie, Mimi pisze lekko, wdzięcznie i nie bez autoironii, o tym co ją otacza, a wstępy do kolejnych rozdziałów są jak mini opowiastki, nie tylko o porach roku. Ta książka nie jest ładną wydmuszką, na pewno nie będzie kurzyć się na półce, to pozycja do której chce się wracać.



"My new roots" Sarah Britton 
oraz 
"Deliciously Ella" Ella Woodward




Zdrowe odżywianie, zdrowe gotowanie, wyszło z cienia i z malutkiego nurtu przemieniło w ogromy ruch, z którego już nie wypada się śmiać. 
Widać to dokładnie po rozkwicie blogów o tej tematyce, niezwykle silnie ukierunkowanych na konkretny rodzaj odżywiania, wegański czy wegetariański, zbudowany na profesjonalnej podstawie "holistic nutrition" czy bez wyraźnego drogowskazu, po prostu, pełnowartościowy, oparty o naturalne, sezonowe, jak najmniej przetworzone, pełnowartościowe produkty, które każdy z nas znajdzie w warzywniaku, na straganie czy w spożywczaku, ew. w sklepie ze zdrową żywnością.Przykładami takich książek są dopiero co wydane "My New Roots", kanadyjki Sary Britton, oraz "Deliciously Ella", brytyjki Elli Woodward.


"Deliciously Ella"


Obie książki zawierają przepisy wegetariańskie, bez białej mąki i cukru, często bezglutenowe i niemalże bez produktów pochodzenia zwierzęcego, z małymi odstępstwami (ser kozi, ghee, jajka - Sarah, miód - Ella). Jeśli śledzicie blogi dziewczyn, znacie i lubicie ich sposób gotowania, to dodam, że książki są kwintesencją ich stylu. Zanim przejdę do przepisów, jeszcze słówko o szacie graficznej i stronie wizualnej książek. "My New Roots" jest bardziej dopracowana  fotograficznie, u Elli trochę przeszkadza mi niespójność formatów zdjęć, raz są to zdjęcia na całą stronę, w naturalnej kolorystyce, raz miniaturki, o dziwnych kolorach, wciśnięte w ramkę polaroida, może to drobiazg, ale jednak wpływa na odbiór całości. Książka podobałaby mi się o wiele bardziej, gdyby zrezygnowano z miniaturek a'la polaroid, na rzecz klasycznych formatów, w naturalnych barwach.
A więc przepisy.
U Elli znajdziecie np. dużo soków i smoothie, ciasto limonkowe z avocado, czekoladowe ciasto buraczane czy brownie ze słodkich ziemniaków, sałatę z marynowanego jarmużu, bolognese z soczewicy, dhal z dyni, fasolowe chilli, warzywny stir-fry, makaron z sosem pomidorowym w 10min., pieczone warzywa czy tajskie kokosowe curry z ciecierzycą.

Sarah proponuje sałatkę z soczewicy z interesującym, korzennym dressingiem, zupę z boczniaków zagęszczaną fasolą zamiast śmietany, tajską zupę kokosową z cukiniowym "makaronem", sałatkę z pieczonego kalafiora z libańską soczewicą i kaniwa (ziarno podobne do quinoa), batoniki figowo-orzechowe, owsiankę marchewkową z orzechami pecan, labneh z sezamem i miodem, pesto marchewkowe z czosnkiem czy karmelizowany fenkuł na ziołowej polencie.
Jest w czym wybierać.
"My New Roots"


"Piąty smak. Rozmowy przy jedzeniu"Łukasz Modelski


O tej książce mam ochotę napisać tylko jedno: jej jedyną wadą jest to, że kończy się zbyt szybko. Przeczytajcie koniecznie.

I to właściwie wystarczyłoby za całą recenzję.

Dodam natomiast jeszcze, iż książka jest zbiorem wywiadów z ludźmi zajmującymi się, czy związanymi zawodowo z kulinariami, winiarstwem (czy to winiarzami czy sommelierami), historią jedzenia, ruchem slow food i zaspokoi apetyty osób zainteresowanych szeroko rozumianą sztuką kulinarną. Niezwykle podobały mi się rozmowy z Agnieszką Kręglicka, wnukiem Auguste'a Escoffiera (niezmiennie polecam książkę "Białe trufle", pisałam o niej tutaj), założycielem ruchu Slow Food, najlepszym polskim sommelierem, szkockim specjalistą od whisky, brytyjką, która przyjechała do Francji by produkować własne wino (nie mając bladego pojęcia o winiarstwie) i co z tego wynikło (nie powiem!), dyrektorem generalnym przewodnika Gault&Millau (jeśli lubicie film "Skrzydełko czy nóżka"z  Luisem de Funes'em, dowiecie się co nieco o pracy krytyka kulinarnego). Na końcu każdego rozdziału znajduje się przepis lub spis ulubionych win/ whisky, osoby, z którą przeprowadzany był wywiad. Wspaniała książka.

Więc raz jeszcze, przeczytajcie koniecznie!





"Tartine Book no 3" Chad Robertson

Chad Robertson, założyciel bodajże jednej z najsłynniejszych piekarni na świecie - Tartine, wydał kolejną książkę, a jakże, o chlebie!
Tym razem wziął "na warsztat" zapomniane, stare zboża: kamut (zwane też khorasan), einkorn i emmer (dostępne już w Polsce, to samoposza i płaskurka), czerwony jęczmień czy już popularną i u nas quinoa. Ale spokojnie, są też i przepisy z użyciem poczciwej mąki żytniej czy pszennej razowej. Ponadto zaczyna kiełkować ziarna zbóż, które dodaje do ciasta chlebowego oraz wybiera się w podróż do Meksyku i Europy: Francji, Austrii, Niemiec, Szwecji, Danii  (niestety na liście nie ma Polski, szkoda), by spotkać się i piec z piekarzami i pasjonatami chleba.
Przepisy w tej książce są, na pierwszy rzut oka, dużo bardziej zaawansowane niż, w pierwszej (o której pisałam tutaj), ale nie są niemożliwe do zrobienia, to tylko wstępne wrażenie. Przepisy są świetnie,  klarownie i szczegółowo rozpisane i nie ma możliwości aby nie wyszły. W końcu to Chad!
Książka, jak wszystkie książki Chada, jest przepięknie sfotografowana, chleby przemawiają do mnie językiem chlebowej miłości, a moje serce łopocze rozpylając w powietrzu chmurę mąki z samopszy.
Pozycja obowiązkowa dla domowych bzików chlebowych.




"Complete mushroom book. The quiet hunt" Antonio Carluccio.

Antonio Carluccio jest postacią, której chyba nie trzeba przedstawiać.
Znany szerszej publiczności z popularnego programu kulinarnego "Dwaj łakomi Włosi", który współprowadził z Gennaro Contaldo.

Restaurator, znawca włoskiego wina i mykolog. 
Zbieractwa uczył się od siódmego roku życia, pod okiem ojca i przyjaciół, w rodzinnych Włoszech, w Piemoncie.
Kontynuował swoją grzybiarską pasję i edukację, gdy wyjechał na studia, do Wiednia, potem w Hamburgu, potem w Wielkiej Brytanii, by w latach siedemdziesiątych osiąść w Londynie.
Tam pracował jako dystrybutor włoskich win, potem otworzył swoją pierwszą restaurację.
Z zaskoczeniem przyjął fakt, iż pomimo bogactwa i obfitości grzybów leśnych Anglicy nie umieją i nie wiedzą, że mogą je zbierać, nie mają po prostu o nich pojęcia (od siebie dodam, że w Irlandii również nie jest pod tym względem najlepiej, choć powoli się to zmienia) . Wiedza na ten temat była mizerna, brakowało też publikacji, które by rozpowszechniały naukę o grzybach i zbieractwie.
Zauważył, że zupełnie odwrotnie jest w Rosji, Polsce, Niemczech czy Francji, gdzie grzybobranie było od setek lat czymś naturalnym.
Gdy z biegiem lat świadomość dotycząca możliwości kulinarnych grzybów leśnych zaczęła gwałtownie wzrastać, stały się one wręcz modne i bardzo pożądane, nie mogło ich zabraknąć w żadnej szanującej się restauracji. Antonio pisze, że nawet umieścił ogłoszenie w gazecie polskiej w Londynie, iż potrzebni są doświadczeni grzybiarze, a jak sam wspomina ufał polskim grzybiarzom i ich mykologicznemu doświadczeniu.
Powyższa książka, zawiera solidną wiedzę o rodzajach grzybów, wszystko co powinniśmy wiedzieć i na co trzeba uważać, prawie sto pierwszych stron to poradnik, klasyfikacje grzybów, stopnie ich jadalności. Porządna porcja wiedzy, zilustrowana fotografiami.
W książce nie brakuje przepisów na dania z przeróżnymi gatunkami grzybów, sosy, buliony, grzyby w przeróżnych kombinacjach, z rybami, mięsem, z makaronem, ryżem, w ravioli i na polencie, strucla z grzybami i grzyby na grzance, jest też rozdział z lekkimi grzybowymi daniami, bez mięsa i ryb.
Ta książka, tak inna od popularnych teraz nurtów, bez fajerwerków, intymna wręcz, z fotografaimi jakie lubię, jakie do mnie bardzo trafiają. Tytuł doskonale współgra z zawartością, to ciche polowanie, sam na sam z lasem i jego pięknymi darami.





Szparagi najprostsze. Pochwała prostoty.

$
0
0

Sezon na szparagi uważam za oficjalnie otwarty!
I rozpoczynam najprostszym z możliwych przepisów, który może przygotować każdy, a efekt będzie wspaniały.
Wystarczy trzymać się kilku prostych zasad, by mieć na talerzu szparagową ucztę.
Po pierwsze, kupując szparagi należy sprawdzić czy nie są miękkie, czy główki nie są zawilgotniałe, czy nie były nieprawidłowo przechowywane (najlepiej powąchać ich czubki, raz niestety trafiły mi się takie szparagi, które wtedy nadają się tylko do kosza, także warto zawsze sprawdzać, chyba, że mamy sprawdzone i zaufane źródło/ sprzedawcę).
Po drugie, szparagi po ugotowaniu powinny być jędrne, co oznacza, że trzeba mieć na nie uważne oko podczas gotowania i dać im dosłownie kilka minut. Dla mnie najwygodniejszym rozwiązaniem jest gotowanie ich na parze, nie wyginąją się podczas gotowania, zachowując ładny kształt, nie ma problemu z tym, że dół rozgotowany a główki twarde, nie są przesączone wodą, ławo sprawdzić stan ugotowania i naprawdę łatwo uzyskać w ten sposób efekt o jaki nam chodzi, ugotowane w sam raz, czyli chrupkie szparagi. W sumie jeśli tylko ma się oko na czas gotowania, wszystko idzie jak po maśle.
Po trzecie,  dobre, prawdziwe jajka i dobrej jakości sól i masło czy oliwa.
Kiedy mamy na talerzu danie, które ma tak mało składników, każdy z nich ma znaczenie.
I tak jak oliwa ma różne smaki , tak  w zależności od rodzaju, i miejsca pochodzenia, sól też smakuje inaczej, pikantnie, słodko, dymnie. Warto poeksperymentować.
I wypatrywać szparagów na targu, w warzywniaku, bo sezon na nie jest krótki, a teraz są najlepsze i jest najlepszy na nie czas.







Szparagi z jajkiem sadzonym

(porcja dla dwóch osób)

1 pęczek zielonych szparagów
2 jajka
masło, oliwa z oliwek lub masło klarowane (wg upodobania)
sól (np. różowa himalajska, morska szara i gruba, nieoczyszczona, sól w płatkach wędzona)
świeżo zmielony lub utłuczony w moździerzu czarny pieprz

Nastawić garnek do gotowania na parze.
Szparagi opłukać, odkroić twarde końce, gotować na parze ok. 4 minut grube i ok. 2 min cienkie, powinny być ugotowane ale chrupkie. Warto sprawdzić czy nie są gotowe wcześniej, gdyż gotują się szybko, a nie ma nic gorszego niż rozgotowane szparagi.
Na małej patelni rozgrzać masło lub oliwę, jajka smażyć na średnim ogniu, ok 1-2 min (w zależności od wielkości) lub tyle by białko było ścięte i chrupiące od spodu, a żółtko płynne.
Układać na ugotowanych szparagach i podawać od razu w towarzystwie najlepszej soli i świeżo zmielonego pieprzu.


Smacznego!





Konkurs książkowy. Jamie Oliver's Food Tube: "Szalony grill", "Rodzinne przysmaki", "Sezonowe słodkości".

$
0
0

Seria trzech książeczek z przepisami znanymi z kanału Jamiego Olivera - Food Tube. Autorami przepisów są osoby, które gotowały w programie, książeczki są wydane tematycznie: przepisy na dania z grilla, rodzinne przysmaki oraz sezonowe słodkości. 



Jemma Wilson pracuje w londyńskiej cukierni "Crumbs & Doilies", w jej książce znajdziemy przepisy na babeczki i ciasta, pieczone z tym co właśnie dojrzewa w sezonie.
Babeczki bananowe z syropem klonowym i pekanami, tort czekoladowo-pomarańczowy, babeczki z przyprawami bożnarodzeniowymi i z aromatem grogu, jabłkowe z toffi, maślane z popcornem z solonym karmelem, dyniowe z przyprawami, malinowo-kokosowe, cytrynowy tort bezowy, babeczki mojito, pistacjowo-limonkowe ciasto z kardamonem i wiele innych. W książeczce znajduje się również instrukcja jak zrobić słony karmel, krokant czy krem bezowy.



Christian Stevenson, znany bardziej jako DJ BBQ, przedstawia swoje pomysły na grilla. Koniec z nieśmiertelną karkówką, sosem z majonezu i keczupu czy sałatką grecką (którą notabene bardzo lubię, ale przyda się jakaś odmiana).
W książce znajdziemy przepisy na szaszłyki rybne, żeberka w meksykańskiej marynacie, wieprzowe carnitas, rwana wieprzowina, pieczony leszcz z masłem cytrynowo-pietruszkowym, skrzydełka z sosem piri-piri czy rumowe żeberka.
Dodatki: grillowana sałata z sosem serowym, sałatka z dwóch rodzajów kapusty z marchewką i kolendrą, wędzone ziemniaki, nadziewane bataty, grillowana kukurydza z ostrym masłem z mango.
I to o co najważniejsze w grillowaniu, przyprawy i marynaty oraz salsy.
Rozdział o sosach, mieszankach przypraw i dodatkach spodobał mi się ogromnie i na pewno skorzystam z niemal wszystkiego co jest w tym dziale: salsa z mango i z grillowanego ananasa, pico de rado, pikantne guacamole, ostro kwaśny sos z hrabstwa Hyde, sos piri-piri, sos bbq oraz rewelacyjnie skomponowane mieszanki przypraw, które moim zdaniem nadawać będą się nie tylko do mięsa, ale i warzyw czy np tofu czy tempeh.





Kerryann Dunlop pokazuje jak niedrogo, łatwo i szybko przygotować dania dla całej rodziny. 
W jej książce widoczne jest to, że jest mamą dwójki dzieci, przepisy są proste, domowe, apetyczne, przemycające warzywa, a autorka stara się przygotowywać zdrowsze zamienniki niezdrowych dań na wynos, takich jak paluszki rybne czy curry, jest też sporo dań bezmięsnych, strączków, fasoli, gulaszy warzywnych, pieczonych warzyw. 

Ja chętnie zjadłabym: ryż kokosowy z fasolą, turecką sałatkę z kuskusem, dorsza duszonego z fasolą, warzywno-drobiową zupę, domowe paluszki rybne (w panierce z razowego chleba), sos do makaronu ukrywający warzywa, proste curry z kurczakiem, zapiekankę rybną, kalafiorowe curry z ziemniakami i ciecierzycą czy warzywne chilli. 







Przygotowałam dla Was konkurs, w którym do wygrania będą trzy zestawy powyższych książek.
Aby wziąć udział w konkursie, wystarczy zostawić komentarz pod tym wpisem.

W komentarzu proszę Was o napisanie jakie danie/ wypiek z Trufli jest Waszym ulubionym, takim, do którego wracacie i dlaczego właśnie to.

Wyniki konkursu ogłoszę tutaj, pod tym wpisem.
Bardzo proszę osoby biorące udział w konkursie, o późniejsze sprawdzanie jego wyników, gdyż zdarzało się, że osoba, która wygrała, nie zgłosiła się po nagrodę.

Na Wasze komentarze czekam do środy, 20 maja, do godz. 12.00.
Wyniki ogłoszę we czwartek, 21 maja.

Paryż.

$
0
0


Rozsiądźcie się wygodnie, dziś zabieram Was na spacer po Paryżu.
Zanim zaczniecie oglądać, polecam włączyć podkład muzyczny.
O ten ,ten,  ten, albo ten .
Za każdym razem, w zależności od muzyki, patrzy się jakby inaczej...






Przemiły Pan, który pomógł mi znaleźć drogę, gdy trochę się zgubiłam pierwszego dnia i byłam nieco zdezorientowana. Powiedział, że Paryż jest bardzo mały, można zobaczyć wszystko w jeden dzień, na piechotę! Bardzo mi tym dodał animuszu.


Ptasi inspektor. Strzeże bezpieczeństwa w Ogrodach Tuileries, w razie kłopotów raportuje do bazy, wtedy nadciągają posiłki.























Piknik na trawie, pod wieżą Eiffla, z niesamowitymi serami (m.in.kozimi i z marmoladą figową, ach!) i najlepszą bagietką jaką w życiu jadłam.













Makaroników w Paryżu nie brakuje, próbowałam różnych, ale te od Pierre'a Herme zostawiają inne w tyle.
















Viewing all 167 articles
Browse latest View live